recenzje planszówek

Nidavellir – recenzja

Wiek: 10+
Liczba graczy: 2-5
Czas gry: około 45 min.
Wydawca: Galakta
Tematyka: krasnoludy, fantasy
Główna mechanika: zbieranie zestawów, draft kart
Dla: początkujących, średnio zaawansowanych, graczy rodzinnych
Przypomina nam: 7 Cudów Świata, Łowców Potworów
BGG: Nidavellir
Instrukcja: Nidavellir

Grę przekazało nam wydawnictwo Galakta.

W tle kawałek stojaka z monetami, przed nimi bohaterowie oraz tytuły (po prawej, zdobywane w połowie gry), niżej karczmy z krasnoludami.

Opinia:

Wiktor:

Jeszcze kilkanaście dni temu mając na myśli Nidavellira mówiłem do Kasi o „tym białym z krasnoludami od Galakty”. Im lepiej poznawałem grę, tym lepiej też radziłem sobie z tytułem. Na szczęście pudełko jest na tyle charakterystyczne, że moje wcześniejsze określenie też zawsze bezbłędnie wskazywało, o jaką planszówkę chodzi.

Nidavellir ma specyficzny, oszczędny styl graficzny, który jednak okazał się całkiem estetyczny oraz czytelny. Czarno-białe krasnoludy mają sens, bo najważniejszym elementem kart są umieszczone na nich ikony. Barwne postacie mogłyby nieco rozpraszać. W pudełku z grą oprócz kart, planszetek i żetonów znajdują się dwa gadżety. Pierwszym z nich jest podstawka na żetony monet, składana z elementów kartonowych, drugim plastikowe stojaki na karty. W czasie zabawy w większym gronie trudno to wszystko rozstawić tak, by wszyscy wiedzieli wszystko, ale we dwoje i troje sprawdza się całkiem dobrze. Gdybym miał wskazać najbardziej narażony na zniszczenie element gry, to byłyby to na pewno żetony. To nimi operuje się najczęściej, a do tego dzielą się na te początkowe i zdobywane później. Jak na razie jednak nie widać na nich śladów użytkowania, ale z czasem na pewno się pojawią. Ze względu na stojak, raczej nie da się ich zmieścić w kapslach, pozostaje pogodzenie się z tym lub rezygnacja ze stojaka. Oczywiście o ile Nidavellir osiągnie u was status gry, która regularnie trafia na stół.

Nidavellir ma w gruncie rzeczy proste reguły, których nawet nie trzeba specjalnie zapamiętywać, bo po pierwszej partii wszystko staje się jasne i intuicyjne. Każdy z graczy dysponuje planszetką z herbami trzech karczm, odpowiadającymi herbom wyłożonych na środku stołu żetonów przy których wykłada się krasnoludy. Gracze jednocześnie wybierają i układają na planszetkach żetony monet, które odwraca się podczas rozpatrywania każdej z karczm. W kolejności od najwyższej do najniższej złożonej oferty gracze dobierają krasnoludy i przechodzą do kolejnej karczmy. Z grubsza tyle.

Kilka zestawów krasnoludów. Układa się je na prawo od planszetki gracza. Strzałki na zielonych i fioletowych wskazują liczbę punktów.

Celem zabawy jest zdobycie jak największej liczby punktów. Każdy z pięciu rodzajów krasnoludów punktuje w inny sposób, mamy więc do czynienia ze zbieraniem zestawów. Jest to o tyle ważne, że po uzbieraniu kompletu pięciu różnych kart można dobrać w nagrodę bohatera, czyli krasnoluda ze specjalną zdolnością zapewniającą punkty, jakiś efekt lub wzmacniającą punktowanie danego koloru. Skoro o tym mowa, to krasnoludy punktują w następujący sposób:

  • niebieskie – suma punktów z kart tego typu;
  • żółte – suma punktów z kart tego typu razy liczba rang tego typu;
  • brązowe – suma punktów z kart tego typu plus (tylko u mającej najwięcej takich rang) najdroższa moneta;
  • zielone – w zależności od liczby kart, jak oznaczono na planszetce;
  • fioletowe – w zależności od liczby kart, jak oznaczono na planszetce.

Wspomniałem wyżej o rangach, więc już tłumaczę. Rangi to te banery w górnym lewym rogu kart, a widnieje na nich liczba punktów. W Nidavellirze nie ma znaczenia ile kart danego typu mamy, liczą się właśnie rangi. Jedna karta może więc mieć dwie, a nawet trzy rangi (wspomniani bohaterowie).

Zostając w okolicach skrótu zasad muszę wspomnieć o pewnych rozwiązaniach, które sprawiają, że gra nie jest tak banalna, jak mogłoby to się wydawać. Przede wszystkim na przebieg każdej z partii, a tym samym na regrywalność, wpływ mają monety. Każdy zaczyna zabawę z takim samym zestawem, ale w trakcie partii można je wymieniać na warte więcej, gdzie najwyższą monetą jest ta z wartością 25. Przez całą rozgrywkę korzysta się tylko z pięciu monet, a by dokonać wymiany należy w licytacji użyć specjalnego żetonu o wartości 0. Po jego odkryciu wymienia się wyższą monetę z obu nieużytych, na żeton o wartości sumy dwóch niebiorących udziału w licytacji monet. Może opis w moim wykonaniu nie brzmi wyjątkowo przejrzyście, na szczęście w grze przebiega to sprawnie i intuicyjnie.

Drugim z twistów są nagrody, które otrzymuje się w połowie partii, gdy skończą się krasnoludy z pierwszej talii. Podlicza się wówczas rangi i za przewagę w danym kolorze gracz otrzymuje kartę – jednorazową nagrodę w postaci jakiegoś bonusu lub dodatkowego krasnoluda. Jeśli dodać do tego wszystkiego wybieranie bohaterów po zapełnieniu rzędu krasnoludami różnego koloru, to mamy naprawdę prosty, ale regrywalny i ciekawy tytuł.

Kilku bohaterów. Niektórzy mają po 2-3 rangi.

W trakcie zabawy zawsze staram się balansować pomiędzy zdobywaniem krasnoludów jednego typu (prawie wszystkie punktują tak, że warto mieć ich jak najwięcej), a zbieraniem różnych zestawów, by otrzymywać bonusy. Nagrody są różne, część widać na zdjęciach, od prostych dających punkty, po bardziej skomplikowane, działające na zasadzie dżokerów czy zapewniające kilka rang, ale wymagające usunięcia innych kart. Grając zauważyłem też, że często strategia jednego gracza jest przez innych kopiowana (a tym samym negowana) w kolejnych partiach. Szczególnie mocni wydają się otrzymywani w nagrodę bracia bohaterowie, których im więcej się zbierze, tym więcej punktów zapewnią. Akurat ten rodzaj bohaterów wymaga od reszty osób przy stole pewnej czujności, by nie pozwolić jednej osobie na zgarnięcie zbyt wielu kart tego typu.

Nidavellir to gra, w której interakcji nie brakuje (w końcu opiera się na drafcie kart i licytacji), jednak jest to interakcja delikatna, niebezpośrednia. Można przelicytować kogoś, zwinąć mu potrzebną kartę sprzed nosa, ale mechanika nie pozwala w żaden inny sposób ingerować w zebrane już karty. Podoba mi się to rozwiązanie, bo dzięki niemu tytuł zachowuje rodzinny charakter, jednak nie jest zupełnym pasjansem.

Jestem też bardzo zadowolony z ciężaru (a raczej lekkości) Nidavellira, który pod tym kątem kojarzy mi się z Łowcami Skarbów. Planszówka jest jednocześnie szybka i dynamiczna, nie ma w niej przestojów, cały czas jest się „w grze”. Zastosowane tutaj mechaniki sprawiają wrażenie naturalnie pasujących do tej zabawy, np. dzięki wymianie monet licytacje są różnorodne i nieco bardziej nieprzewidywalne, niż miałoby to miejsce w przypadku identycznych zestawów monet na całą partię. Także sposoby punktowania poszczególnych rodzajów kart mają sens (przynajmniej mechaniczny, bo fabuły tutaj nie ma się co doszukiwać) i z moich obserwacji wynika, że trudno wskazać jeden kolor, który jest najmocniejszy. Tym bardziej, że wiele zależy tutaj od przeciwników.

Nidavellir zawsze korzysta z takiej samej liczby kart, więc siłą rzeczy partie w komplecie będą krótsze od tych we dwoje i we troje. Gdybym miał wskazać optymalną liczbę graczy, to postawiłbym chyba na troje, bo dzięki temu osiąga się fajną równowagę – można trochę pograć, ale czuć rywalizację o karty.

Na zakończenie dodam jeszcze, że Nidavellir doczekał się praktycznej apki do zliczania punktów.

Bohaterowie. Po lewej Dwerg, który punktuje wraz z braćmi – im ich więcej, tym więcej punktów.

Kasia:

W solidnym pudełku Nidavellira jest całkiem sporo zawartości i zarówno planszetki, żetony czy karty są przyzwoicie wykonane. Podoba mi się sprytna konstrukcja stojaka na żetony, która ułatwia ich dobieranie i wymienianie w trakcie zabawy. Nie jestem natomiast przekonana co do praktyczności stojaczków na karty, bo przy czterech osobach przy stole trudno ustawić je tak, by wszyscy dobrze widzieli. Dzięki oszczędnej kolorystyce gra jest z jednej strony estetyczna, z drugiej zaś czytelna (kluczowe są tu kolory krasnoludzkich profesji, a czarno-białe rysunki nie odwracają od nich uwagi). Warto mieć na uwadze, że przygotowanie gry chwilkę zajmuje, właśnie ze względu na sporą liczbę kart, które trzeba ogarnąć i monety, które trzeba powtykać we właściwe miejsca.

Podczas lektury instrukcji niezbyt pozytywne wrażenie zrobiły na mnie opisy sposobu punktowania poszczególnych typów krasnoludów (dodawanie, mnożenie, nawet podnoszenie do kwadratu i ciągi matematyczne!). Nie przepadam za sztucznymi sposobami punktowania, które sprawiają, że podliczanie zajmuje nieproporcjonalnie dużo czasu. W przypadku Nidavellira na papierze brzmi to jednak dużo gorzej niż wypada w praktyce, nie ma co się więc zniechęcać (w razie czego aplikacja rozwiązuje wszelkie problemy, ale i bez niej liczenie nie jest wcale trudne). Ogólnie muszę powiedzieć że instrukcja jest napisana zrozumiale i po jednokrotnym jej przeczytaniu miałam już w głowie obraz rozgrywki. Pierwsza partia poszła więc całkiem sprawnie, tym bardziej, że na ostatniej stronie książeczki z zasadami umieszczono praktyczny skrót przebiegu zabawy.

Pierwszy żeton oznacza, że gracz wymieniał monety. Nadal ma on wartość (0), więc dobrał też krasnoluda z karczmy.

Nidavellir to zasadniczo takie zbieranie zestawów z fajnym twistem związanym z ulepszaniem monet (wyznaczających kolejność dostępu do kart). Nie ma tu jakiejś ogromnej filozofii, ale wspomniane odmienne sposoby punktowania sprawiają, że stworzenie najbardziej wartościowej ekipy krasnoludów jest każdorazowo bardzo przyjemnym wyzwaniem.

Podoba mi się, że gra nawet w większym składzie jest dynamiczna. Dzięki temu, że działamy jedno po drugim, a fazę planowania odbywamy razem, to nie ma tu uciążliwych przestojów. Poza tym dość istotne jest dla nas co dobierają rywale, więc nie warto tracić czujności, bo może nie ma tu jakiejś spektakularnej negatywnej interakcji, ale jednak nieraz zdarzało nam się „negatywne” dobieranie kart (żeby nie dać przeciwnikowi czegoś, co zapewniłoby mu zbyt duży przypływ punktów).

Dzięki bonusowym krasnoludom, z różnymi zdolnościami, a także zmienności wynikającej z losowego pojawiania się nowych rekrutów w karczmach oraz odmiennym strategiom rozplanowania ich proporcji w naszej armii Nidavellir ma bardzo fajną regrywalność. Po przegranej (a nawet po wygranej) miałam ochotę na kolejną partię, by spróbować wybrać innych bohaterów i zobaczyć jak się losy potoczą.

Temat jest tu nieco doklejony, choć przyjemny i z pewnością przyciągający wszelkich miłośników krasnoludów.

Ocena Wiktora: 8/10
Ocena Kasi: 8/10

Karczmy. Żetony z kryształami oznaczają, że w razie takiej samej wartości monety remis rozstrzyga numer na krysztale. Następnie remisujący wymieniają się tymi żetonami.

Gra we dwoje:

Wiktor:

Nidavellir we dwoje działa prawie tak samo, jak w większym gronie. Prawie, bo nadal w karczmach wykłada się po trzy karty, ale tę ostatnią, która zostanie, po prostu się odrzuca. Sprawia to, że rywalizacja jest nieco mniejsza, niż chociażby przy trzech graczach, bo zawsze wybiera się z co najmniej dwóch kart. Trochę szkoda, że nie wprowadzono tutaj jakiegoś prostego, losowego rozwiązania, które symulowałoby wybory trzeciego, nieobecnego gracza. Nie zmienia to jednak głównych elementów zabawy, która przybiera jeszcze bardziej rodzinny charakter. Wciąż zbieranie zestawów krasnoludów sprawia frajdę.

Ogólnie warianty dla różnej liczby graczy różnią się tylko dostępnością monet do wymiany, ale to raczej kwestie kosmetyczne.

Kasia:

We dwoje grało mi się w Nidavellira zupełnie dobrze, choć chyba odrobinę bardziej podobał mi się we troje czy czworo. W parze nie ma bowiem aż tak mocno odczuwalnej rywalizacji o karty, a i remisy zdarzają się rzadko, więc raczej sporadycznie wykorzystuje się mechanizm wyrównywania szans (czyli wymieniania się kryształami). Jest to jednak tylko poboczna mechanika, trzon gry pozostaje praktycznie niezmienny. Summa summarum gra traci więc bardzo niewiele.

Ocena Wiktora: 7/10
Ocena Kasi: 7,5/10

Ocena:

Wiktor:

Nidavellir pozytywnie mnie zaskoczył. Wcześniej słyszałem jakieś opinie, że grze czegoś brakuje, jednak już po pierwszej partii wiedziałem, że taki typ zabawy mi się spodoba. Karcianka ma w sobie to coś, co sprawia, że po rozłożeniu chce się zagrać nie jedną, ale ze dwie, a nawet trzy partie. Wszystko zamyka się w sensownym czasie, dzięki czemu Nidavellir sprawdzi się nie tylko, jako gra na weekendy. Polecam, mocne 8/10!

Kasia:

Przyznam, że nie miałam jakichś szczególnych oczekiwań wobec Nidavellira. Moja wiedza o grze sprowadzała się do stwierdzenia „to o krasnoludach ze stojakiem”. Już pierwsza partia pozytywnie mnie jednak zaskoczyła. Zasady wcale nie są skomplikowane, gra wygląda fajnie, a takie podkręcone zbieranie zestawów daje sporą satysfakcję z zabawy i wywołuje u mnie reakcję „spróbujmy jeszcze raz”.

Pierwsza część licytacji w rundzie. Graczowi wyraźnie zależy na zgarnięciu jakiejś konkretnej karty, stąd moneta o dużej wartości. Po lewej dwójka bohaterów oraz, na dole, tytuł zdobyty w połowie gry.

Cechy:

  • gra rodzinna
  • stonowana kolorysytka

Plusy:

  • porządne wykonanie, estetyczny wygląd
  • nieźle się skaluje
  • wciągająca, szybka rozgrywka
  • regrywalna, dynamiczna
  • fajne rozwiązania, dzięki którym gra nie jest banalna

Minusy:

  • dyskusyjna funkcjonalność stojaków na karty
  • trochę mniejsza rywalizacja o karty we dwoje

Grę przekazało nam wydawnictwo:

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.